×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Człowiek dotknięty przypadkiem

Z pieśniarzem Leszkiem Wójtowiczem rozmawia Justyna Tomska


Leszek Wójtowicz / Fot. Tomasz Śmigla

Pięknie Pan mówi. Radiowy głos.

Mam tak zwany krzyżowy zgryz, nieprawidłowy całkowicie. Przy takim zgryzie powinienem świstać jak stado świstaków, tymczasem, jak pani słyszy, nie robię tego.

Takie rzeczy można wyćwiczyć.

Nie musiałem ćwiczyć, gdyż przy środkowym zgryzie zdarza się, aczkolwiek rzadko, zjawisko naddykcji.

Pierwszy raz słyszę o czymś takim.

Ja też dowiedziałem się o tym dawno temu z audycji radiowej. Przez lata całe musiałem walczyć ze śpiewaniem zbyt wyraźnym, które jest tak samo obrzydliwe jak to niewyraźne.

Ostatni wpis na blogu, w którym porusza Pan przeważnie kwestie polityczne, pochodzi z 19 stycznia 2010 roku. Mamy marzec. Co się stało, że ostatnio tak rzadko Pan tam zagląda?

Rzeczywiście moją pasją jest polityka. Coraz rzadziej pisuję na blogu, ponieważ przeraża mnie prostacka wręcz przewidywalność zdarzeń w tej dziedzinie. Dzisiaj w nocy oglądałem finał hokeja oraz kawałek ceremonii zamknięcia igrzysk olimpijskich, a pomiędzy jednym i drugim czytałem internetowe wydania wielu gazet, od "Wyborczej" do "Naszego Dziennika". Codziennie staram się sprawdzać wszystkie dostępne media, aby mieć szerokie pojęcie o sytuacji w Polsce i na świecie. Moje "profetyczne zdolności", które zapewne są po prostu zdolnością do analizy sytuacji, sprawiają, że nie chce mi się już tak często pisać o polityce. Ponadto nie miałem czasu, gdyż prowadziłem pięć programów Piwnicy pod Baranami, do czego musiałem się precyzyjnie przygotować.

Precyzyjnie, czyli jak?

Jeżeli mam prowadzić kabaret, co się czasami zdarza, wtedy wyciągam cały zestaw narzędzi i zaczynam dokręcać różne śrubki. Ręce pracują, a umysł jest całkowicie jasny. Jedną ze swoich lepszych piosenek, czyli "Malowniczą wyliczankę", napisałem rozkręciwszy podłogę w samochodzie. Kiedy byłem w połowie pracy, to się okazało, że jestem cały czarny od smaru. Moja piękna żona Halina, idąc po zakupy, udawała, że mnie nie zna. Skoncentrowała się na obserwacji gołębi na drzewach i kota na trawniku.

Zobaczyła Pana przy samochodzie i pomyślała: O, Leszek znowu tworzy. Żona jest pierwszym sędzią Pana twórczości?

Absolutnie pierwszym i najbardziej surowym. Z pokorą stwierdzam, że z reguły ma rację.

Co było dalej z podłogą?

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że złożyłem wszystko tak, że nie zostały mi żadne części. Kiedy potem wszedłem do wanny zmyć z siebie ślady tej radosnej działalności, to zorientowałem się, że mam w głowie praktycznie całą piosenkę.

"Głosiciele nowej wiary
Ogłaszają różne dziwy
Kup człowieku lepszą pralkę
A poczujesz się szczęśliwy
I koniecznie wiadro proszku
Który w mig jak z bata strzelił
Przy okazji prania koszul
Jeszcze duszę ci wybieli"

Tak, to fragment "Malowniczej wyliczanki." Uwielbiam także chodzić ulicami starego Krakowa i gapić się na detale architektury. Piotr Skrzynecki powiedział kiedyś, że zawsze można znaleźć jakiś szczegół, którego się wcześniej nie dostrzegło. Patrzę sobie i spokojnie układam piosenki albo przynajmniej ich fragmenty.

Tak mówią, że chodzenie sprzyja twórczości. Podobno prędkość ma podobne właściwości.

Coś w tym jest. Świetnie mi się układa fragmenty konferansjerki w czasie jazdy samochodem. I jest też trzecia możliwość. Od paru lat regularnie chodzę na siłownię. Trenując, można swobodnie myśleć. Kiedyś nawet wpadłem na piekielnie niebezpieczny pomysł, że najwybitniejszym poetą mógłby być facet stojący przy taśmie produkcyjnej. Po jakimś miesiącu powinien swoje czynności wykonywać automatycznie, czyli mieć absolutnie komfortowe warunki do tworzenia. Ale to oczywiście piramidalna bzdura rodem z czasów "praktyk robotniczych". Zatem styczeń i luty nie były dla mnie może przesadnie pracowite, aliści przypominam, że trzeba również w domu wyciągnąć gitarę, grać i śpiewać.

Codziennie?

Powiedzmy sobie szczerze, że nie. Ja w ogóle jestem skokowo pracującym człowiekiem, nie mam w sobie za grosz systematyczności. Jak mi coś odbije, potrafię napisać piosenkę w trzy godziny, a...

...a nad inną pracować pół roku?

Trafiła Pani w dziesiątkę. Cofnijmy się o 30 lat (w tym roku mam przyjemność obchodzić 30-lecie pracy artystycznej). "Moją Litanię"...

Za którą Pan dostał nagrodę na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, w 1981 roku.

...pisałem przez prawie trzy miesiące. Ale taką piosenkę pisze się raz w życiu. Odrzucając całą fałszywą skromność, wiedziałem, że piszę coś ogromnie ważnego. I bardzo się bałem to spaprać.

Nie blokowało to Pana?

Bardzo. Ja tak po kawałeczku...

I wyremontował Pan cały dom?

Wręcz przeciwnie. Właśnie, że tym razem niczego nie wyremontowałem, nie chodziłem na spacery. I tu dochodzimy do czegoś, o czym trudno mi opowiadać, bo to jest takie piękne. Mówię o samotności artysty. Mam ekran komputera, kartkę albo jedynie własne myśli, i nikt nie ma prawa w nie ingerować. Jestem ja i to, co za chwilę powstanie. Zawsze mówię w trakcie recitali, że najpierw jest samotność, najpiękniejsza z samotności. Potem w tej samotności pojawiają się słowa, pomiędzy którymi zaczyna krążyć muzyka, i tak powstaje pieśń. Mam wrażenie, że ta samotność jest niezwykle głęboko zakorzeniona w moim umyśle. Od 30 lat siadam sam z gitarą na scenie, śpiewam i gram. Na co dzień, proszę mi uwierzyć, jestem człowiekiem niezwykle towarzyskim. Uwielbiam anegdoty, których znam nieprzyzwoicie dużo. Ale też uwielbiam słuchać, kiedy opowiadają inni.

Nie powiedział Pan o tej nowej piosence ani Piotrowi, ani żonie?

Nie. Nikomu. Pracowałem w potężnym napięciu. I proszę sobie wyobrazić, którejś nocy dopisuję nowe dwie linijki, i nagle moja żona się budzi i mówi: śnił mi się Lenin, napisz coś o tym. I zasypia. Z pewną ulgą odłożyłem rozbabrany tekst "Litanii" i od razu napisałem tekst o Leninie. Miałem z tego powodu kłopotów mnóstwo, bo uderzyłem w bóstwo (proszę, jaki śliczny rym). Jedna pani cenzor w Gdańsku powiedziała mi, że to jest tak, jakby ktoś w kabaretach moskiewskich nabijał się z Matki Boskiej Częstochowskiej. Przeraziłem się takim sposobem myślenia potwierdzającym przekonanie o boskości wodza rewolucji. Nawiasem mówiąc podobnie jak Hemingway byłem bardzo zdziwiony, że Lenin leżący w tej swojej upiornej trumnie ze szkła jest rudy. Piosenka kończy się zdaniem "z butelki wyłaził diabeł, co miał rudawą bródkę".

Szczęśliwie dokończyłem "Moją litanię", zaś w grudniu 1980 roku miałem gotowy pierwszy, autorski recital, którego premierę zagrałem rzecz jasna w Piwnicy pod Baranami. Tak właśnie zaczęła się moja praca artystyczna, a jeszcze w czerwcu tego samego roku mówiłem do żony, że chcę przestać śpiewać, bo to nie ma sensu.

Dlaczego?

Fajnie się było pobawić w śpiewanie za studenckich czasów, ale wiedziałem, że Grechuty nie dogonię. Wtedy Halina powiedziała do mnie, że może zacząłbym pisać teksty. Odrzekłem z pokorą, że lirykom Apollinaire'a, Majakowskiego, Jesienina czy Tuwima również nie dorównam. Dodałem, że w takiej sytuacji nie mam o czym pisać, a ona mi na to, iż jest jeszcze pewna istotna dziedzina naszego życia, czyli polityka. Notabene po paru latach napisałem chyba najlepszą swoją piosenkę "O świetlistych oczach Żony", i okazało się, że liryki również pisać potrafię.

Dobrze że Pan wspomina tę piosenkę:

"Wybacz miła - mój pomysł na życie
Nie jest wart Pani takiej jak Ty
Te koszmarne powroty o świcie
Z kabaretu gdzie rodzą się sny"


Wybaczyła?

Myślę, że tak. Choć artysta bywa nieznośny.

"Histeryczne nastroje od rana"?

Bycie artystą to mieszkanie w pokoju, w którym na jednej ścianie jest napisane megalomania, a na drugiej pokora. I człowiek się od tych ścian odbija. Czasem mu się wydaje, że jest artystą świata, a potem coś go rzuca w stronę ściany z napisem pokora i wtedy stwierdza, że jednak trzeba jeszcze wiele stworzyć, żeby tym artystą choć przez chwilę być. Na trzeciej ścianie jest napis zwątpienie, a na czwartej nadzieja. Człowiek nie wie, czy przypadkiem ta piosenka, którą napisał, nie jest ostatnia, że potem będzie tylko gorzej, że już niczego wartościowego nie ułoży. Wtedy na szczęście jakiś dobry duch popycha go w stronę ściany z napisem nadzieja i człowiek wpada w euforię. Wielu artystów twierdzi, że ta najpiękniejsza piosenka jest wciąż jeszcze przed nimi. Myślę podobnie.

A gdy Pan stoi przy ścianie z napisem zwątpienie, co Pan robi, aby się od niej odbić?

Kiedyś w środku nocy zadzwoniłem do mojego świętej pamięci przyjaciela, wybitnego fotografika, profesora Zbigniewa Łagockiego i powiedziałem: przepraszam, że ci zawracam głowę, bo jest późno, ale mam do ciebie ważną sprawę. A on na to: Leszek zapamiętaj sobie raz na całe życie, że przyjaciele są od tego, aby im zawracać głowę. Wiem, że mogę porozmawiać z wieloma ludźmi, którzy darzą mnie swoją przyjaźnią. Wiem, że mam przyjaciela w swojej żonie.

Nie jest Pan typem buntownika, który się wspina na barykady. Uprawia Pan swoje poletko będąc trochę z boku.

To zależy kiedy. W latach 80. miałem sporo piosenek zdjętych przez cenzurę. Potem ich nawet tam nie zanosiłem, bo i po co? Moje ballady były emitowane przez Wolną Europę, Głos Ameryki. Istniały niezależne wydawnictwa, śpiewałem w kościołach i salkach parafialnych.

Ma Pan rację, cofam moje słowa. Nieprzypadkowo przecież dostał Pan Krzyż Oficerski w 2006 roku za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych.

Dodam, że nadal czuję się "strażnikiem demokracji". Na początku 2009 roku spotkała mnie rzecz zupełnie niebywała. Po recitalu, który grałem w Piwnicy, podszedł do mnie młodzieniec w wieku maturalnym z cudnej urody narzeczoną i powiedział: panie Leszku, ja panu ogromnie dziękuję, zwłaszcza dziękuję za "Moją litanię". Pan musi strasznie tego PiS-u nienawidzić, że pan coś takiego napisał. Mnie opadły ręce i mówię do niego, że ja to napisałem 29 lat temu.

Ponadczasowość.

Już wiele razy chciałem "Moją litanię" wyrzucić do kosza, ale się nie da.

Skoro mówimy o buncie, czy Pańskie ciało kiedykolwiek się zbuntowało?

A czy pani wie, że rozmawia z niedoszłym lekarzem? Moim marzeniem z czasów licealnych było, aby zostać chirurgiem. I pewnie bym się na medycynę dostał, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, ponieważ starszy kolega pokazał mi podręcznik do anatomii i zdałem sobie sprawę, że nigdy w życiu się tego nie nauczę. No i wybrałem sobie łatwe i przyjemne studia.

Prawo ma być łatwe i przyjemne?

Oczywiście. Pamiętam wybitnych luminarzy prawa, którzy patrzyli na mnie po egzaminie i mówili: ja wiem, że pan nic nie umie, ale kombinuje pan całkiem ładnie. Wybrałem po prostu to, co było dla mnie...

Lepsze?

Gdybym powiedział tylko tak, to bym nie docenił tego, co teraz robię. Z jednej strony prawo to są takie studia, które uczą niewyobrażalnego szacunku dla słowa, dla semantyki, dla konstruowania zdań. Logikę moich tekstów zawdzięczam w dużym stopniu właśnie prawu. Mam wręcz zabobonny szacunek do znaków przestankowych. To nie jest zbieg okoliczności, że wielu wybitnych pisarzy i poetów skończyło prawo. Z drugiej strony prawo jest tak konkretne, że rodzi potrzebę ucieczki.

Powróćmy do ciała.

Słynny sylwester, kiedy to wchodziliśmy w nowy wiek. Obuty byłem w lakierki, które miały śliską podeszwę. Tańcząc poślizgnąłem się i przewróciłem. Poczułem, że moja noga otwiera się w drugą stronę. Usłyszałem brawa i głosy przyjaciół: jakie śmieszne, zrób to jeszcze raz! Na drugi dzień wylądowałem na chirurgii, gdzie zdiagnozowano złamanie kości strzałkowej. Włożono mi nogę w gips i kazano przyjść za jakiś czas na kontrolę. Kontrolę przeprowadzał świętej pamięci doktor Andrzej Wyroba, z którym potem się zaprzyjaźniłem. Fenomenalny diagnostyk. Stwierdził, że na pewno mam również zerwane więzadła. I tak też niestety było. W parę dni później wylądowałem na stole operacyjnym. Ułożyłem sobie taki scenariusz, że oczywiście jest to poważna sprawa, że będzie boleć, ale trudno. Nie pierwszy raz. Poza tym trzeba się będzie długo rehabilitować. Po zdjęciu gipsu przyszedłem na kolejną kontrolę. Zapaliliśmy po papierosku i Andrzej obmacawszy moje kolano, zdiagnozował nieomylnie zakrzep i skierował mnie do Kliniki II Katedry Chorób Wewnętrznych przy ulicy Skawińskiej.

I znowu wylądował Pan na sali operacyjnej.

To nie było konieczne, ale okazało się, że zakrzep "doszedł" już do połowy uda. Urocza pani doktor Marzena Frołow wyśledziła również, że mam w nogach zdublowane żyły. Jedna z nich była znacznie cieńsza i się zatkała. Poprosiłem od razu, aby sprawdziła, czy nie mam na przykład drugiej wątroby. Ale mówiąc poważnie, coś wtedy we mnie pękło, ponieważ nie przewidziałem takiej przypadłości. Wystąpił syndrom niezgody na rzeczywistość. Pod koniec życia Piotr Skrzynecki często "rezydował" właśnie w klinice u profesora Andrzeja Szczeklika. Nazywał to miejsce "Hotelem Snów". Miałem ciche przyzwolenie, że mogłem o różnych porach do Piotra przychodzić, aby wspólnie pracować nad "Dziennikiem Piwnicy". Widziałem, z jaką czułością Piotr był traktowany i myślałem sobie, że jest to spowodowane ważnością Jego Osoby. Ale gdy ja sam tam się znalazłem, okazało się, że wszyscy pacjenci są traktowani podobnie.

Czułość. Niezwykle ważna.

Ona jest absolutnie bezcenna. Czułem, jak zaczynam się uspokajać i jak zmienia się moje podejście do choroby. Mówiłem sobie: teraz trzeba podjąć leczenie, zmierzyć się z tym problemem. Zakrzep mógł się przecież pojawić w każdej innej sytuacji, w samolocie, w autobusie. Pocieszałem się w ten sposób, że nie spowodowała go moja taneczna niezręczność.

Spróbujmy opisać, czym jest ta czułość.

Rozmawiałem z lekarzami i pielęgniarkami, którzy się mną zajmowali, o tym, jak będzie wyglądał w przyszłości mój koncert na Skawińskiej. Wymarzyłem sobie leżąc w łóżku, że gdy stanę na nogi, to przyjadę w garniturze, w odpowiedniej koszuli, z gitarą. Tak się zresztą ku mojej radości rzeczywiście stało. Jestem straszliwym gadułą więc opowiadałem o Piwnicy i wspominaliśmy Piotra. Wiedziałem również, że uzyskam odpowiedź na każdą moją wątpliwość. Kiedy zacząłem się bać, że chodząc tylko na jednej nodze, przeciążę ją, wtedy przyszedł docent Roman Nowobilski, który zalecił rozpoczęcie rehabilitacji. To jest właśnie czułość, współodczuwanie niepokojów i lęków pacjenta, śpieszenie mu z pomocą.

Gdy już wyszedłem ze szpitala i przychodziłem tylko na zabiegi rehabilitacyjne, w szpitalu leżał bardzo młody mężczyzna, który poważnie chorował. Był po tracheotomii. Jeden z rehabilitantów wspomniał, że ten chłopak zna moje piosenki. Kilka dni później przyniosłem mu swój tomik. Rozmawialiśmy o Piwnicy, o moim śpiewaniu, ale przede wszystkim o jego chorobie, planach i marzeniach. I znowu otrzymałem to niezwykłe przyzwolenie personelu, że mogę przychodzić do tego chłopaka o różnych porach. Najpiękniejsze, co może być w medycynie, to podmiotowość, czyli przekonanie, że chory to nie jest przypadek, ale człowiek dotknięty przypadkiem.

Kilka lat po moim pobycie w szpitalu płynęliśmy do Szwecji z Piwnicą i spotkałem na promie tego młodego człowieka. Jedyną pamiątką, która mu została po chorobie, była blizna po tracheotomii.

I Pański tomik.

Tak, i tomik. Widać było, że on się chorobie nie dawał. Był silny. Nie wpadł w tę dziurę psychiczną, w którą ja wpadłem, gdy pojawił się zakrzep.

Co Panu pomogło z niej wyjść?

Właśnie owa podmiotowość. Wiedziałem, że zawsze ktoś może do mnie przyjść. Wiedziałem też, że choćby nie wiem jak byli zmęczeni pracą, to zawsze przy moim łóżku usiądą profesor Szczeklik lub profesor Jacek Musiał. Wiedziałem, że mogę z nimi prowadzić rozmowy, które dadzą mi spokój. Chorowanie to nic przyjemnego, przepraszam, że mówię rzeczy aż tak oczywiste. Człowiek się wtedy boi.

To jest jakiś fenomen człowieka, że podmiotowość drugiego jest rzeczą, o której tak szybko zapomina.

Jeżeli na początku XXI wieku z jakąś niebywałą drastycznością potwierdza się prawo ekonomiczne Mikołaja Kopernika mówiące, że zły pieniądz zawsze wypiera dobry, że liczy się tylko i wyłącznie w mediach komercyjnych telemetria oraz target - uśrednić, sprawdzić, zaatakować, sprzedać - to dlaczego medycyna miałaby być dziedziną z innego świata, w której takie myślenie miałoby nie mieć nigdy miejsca?

Kontakt pacjenta z lekarzem jest bezcenny, bezcenny zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych. Lekarz może powiedzieć w takiej sytuacji: "Moja wiedza medyczna każe mi powiedzieć, że ma pan miesiąc życia przed sobą, dziękuję, do widzenia." Może, ale nie powinien. Dlatego mam tak wielki szacunek dla lekarzy, którzy postępują inaczej. Tacy na szczęście są bardzo liczni. Nie trzeba wielkiej wiedzy, aby mieć świadomość, że pozytywne myślenie budzi w człowieku niesamowite moce. Powoduje, że organizm zaczyna pomimo wszystko walczyć.

Daje Pan wiele recitali, ale każdy z nich musi być tym pierwszym.

Święte słowa. Publiczność od razu wyczułaby, że coś jest nie tak. Każdy recital powinien być tym najważniejszym.

Jaki jest sposób, aby zachować w sobie świeżość spotkania z drugim człowiekiem, choćby tych spotkań było 20 jednego dnia?

Powiem bezczelnie, że to się ma albo tego się nie ma. To jest również kwestia wiary w swoje umiejętności. Lekarz, który widzi człowieka dotkniętego przypadkiem...

Podkreślmy, że nie każdy lekarz widzi człowieka dotkniętego przypadkiem, że mówimy tu o wyjątkowym rodzaju lekarza.

Taki wyjątkowy lekarz potrafi, rozmawiając z dwudziestą osobą jednego dnia, nie oszukując, dać nadzieję. Nadzieja w życiu jest bardzo ważna, oczywiście nie ta oparta na fałszywych przesłankach. Mam taką teorię. Dobry artysta posiada określony poziom wykonania swojej sztuki, który jest wysoki. Nie schodzi poniżej tego poziomu. I podobnie powinno być z lekarzami. Chory to jest taki człowiek, którego nieufność wobec świata jest wyostrzona. Dobry lekarz musi być jednocześnie mędrcem i czarodziejem.

Pan mi odbiera właściwie wiarę, twierdząc, że tego nie da się nauczyć, że to się ma albo tego się nie ma.

Moja żona, która jest psychologiem klinicznym, twierdzi, że wskazane byłoby przeprowadzanie wnikliwych badań psychologicznych warunkujących możliwość rozpoczęcia studiów medycznych. Sam nie wiem. Chciałbym, żeby medyczny poziom był wysoki, choć wiem, że jest to trudne do zrealizowania. Uważam, że medycyna jest nie tylko nauką, ale także sztuką.

A mówiąc trochę żartobliwie: można zrobić zastrzyk i się uśmiechnąć. Można zrobić zastrzyk i ładnie się uśmiechnąć. Można zrobić zastrzyk i bardzo ładnie się uśmiechnąć.

Leszek Wójtowicz (ur. w 1954 r. w Poznaniu) - od lat związany z krakowskim kabaretem Piwnica pod Baranami. 30 lat temu recitalem "Niepewna pora" rozpoczął swoją pracę artystyczną jako poeta, pieśniarz, kompozytor i gitarzysta. Za piosenkę "Moja litania" zdobył nagrodę na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1981 roku. Piosenka ta zdobyła wielką popularność i uznanie jako utwór przynoszący nadzieję na zmianę systemu. Kolejne recitale to: "Złe godziny" (1982), "Moja litania" (1983) i "Mówią mi, że tam w Moskwie" (1985) - śpiewane w drugim obiegu, a także "Polowanie na czarownice" (1986) i "Jeszcze wszystko może się zdarzyć" (1988) oraz "Spójrz na mnie, Europo" z piosenkami napisanymi po 1989 roku. W 2006 roku otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski - "za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce".

14.01.2015
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta